Ażurowe jaja wiertarką rzeźbione

11 stycznia 2010 , Tagi: Gazeta Wyborcza

Rzeźbiarka, malarka, jajcara?
Dorota Pacanowska: – Wszystko po trochu. I jeszcze tarnowianka. Ale możesz mówić: twórczyni jaj ażurowych.
Nie pisanek?
– To nie są pisanki. Nie mają wiele wspólnego z Wielkanocą, choć najwięcej ażurowych wydmuszek sprzedaję właśnie wtedy.
Ile kosztują Twoje jajeczne wycinanki?
– Do stu złotych za sztukę. Niedrogo, biorąc pod uwagę, że nad każdym ślęczę co najmniej kilkanaście godzin. Gość machający łopatą bierze za wykopanie rowu 15 zł za godzinę. Ja jestem tańsza. A do tego mam pylicę, bolą mnie oczy i mam odciski na palcach.
Jak się robi takie ażurowe jaja?
– Na początek w ruch idzie pompka. Zwykła, kupiona na przecenie, do piłek, zakończona ostrym dzióbkiem. Robieniem wydmuszek zajmuje się moja mama. Przepłukuje powietrzem pod ciśnieniem z pompki środek skorupki, wyciskając zawartość jajka przez jedną z dwóch dziurek. Opłukaną, oszlifowaną, pustą skorupkę przejmuję wtedy ja. Cieniutkim ołówkiem rysuję na niej różne linie, kontury. Głównie motywy ażurowych konstrukcji z gotyckich kościołów, ornamenty…
…ale też twarze jak z secesyjnych portretów Gustawa Klimta?
– To nie Klimt! To mój własny profil. A że ukryty w wyskrobanych w jaju liściach i owocach, to już inna sprawa. Projekt obmyślam wcześniej, w myślach dzielę jajko na ćwiartki, połówki, kręgi, ale podczas pracy wpada mi do głowy wiele dodatkowych pomysłów. Po narysowaniu linii graweruję skorupkę w rowki, aby wiedzieć, którędy poprowadzić wiertło wiertarki…
Wiertarki?!
– Tak, zwykłej wiertarki, ale przerobionej po mojemu, okablowanej, z 20 tys. obrotów wiertła na minutę. Ta prędkość gwarantuje mi, że skorupa nie będzie poddana niepotrzebnym wibracjom. Pyli się jak diabli. Wszędzie pełno wapiennego kurzu. Moja rodzina żartuje, że powietrze nawapnione jest tak, że na pewno nie będziemy chorować na osteoporozę.
Jak tak wiercisz to jajo nie pęka?
– Pewnie że pęka. One uwielbiają pękać, kiedy są niemal gotowe. Każde robię około dwunastu godzin, a zdarza się, że pęknie mi w jedenastej.
Trach, i co wtedy? Rzucasz z wściekłością skorupą o ścianę?
– Nie. Pochylam głowę, wzruszam ramionami i zabieram się za następne jajko. Mam wielki szacunek do jaj. Przy tej pracy nauczyłam się cierpliwości, wyciszenia, skupienia nad tym, co robię. Człowiek pokornieje, gdy zaraz po tym, jak poczuje dumę ze swej wprawy w wycinaniu jajka, ono nagle robi trzask…
Można z tego żyć?
– Ależ skąd! Owszem, sprzedaję trochę jaj, ale na co dzień chodzę do pracy na poczcie, która nie ma z moim hobby nic wspólnego. Co do zarobku, to może coś się zmieni, bo właśnie dostałam wyróżnienie w konkursie o dość skomplikowanej nazwie [Ogólnopolski Konkurs na Pamiątkę Regionalną z Motywem Lokalnym – przyp. red.]. Chwalono jajo z herbem mojego ukochanego Tarnowa. Było miło. Wygrało etui na komórki w łowickie pasy…
Teraz zaś rzeźbisz strusie jajo.
– Jest fantastyczne. Obawiałam się go, bo jest duże a ja kocham miniaturki, jak te od przepiórek. Spodziewałam się, że będzie mało finezyjne, mało misterne. Ale gdy zaczęłam rzeźbić „strusia”, zakochałam się w nim. Tnę go już wiele godzin, a skorupa dzięki grubości trzech milimetrów staje się pod naciskiem wiertła trójwymiarowa. Rzeźbię w niej rowki, owale, poziomy, co chwilę wymyślam coś nowego.
Jakie jajo najchętniej wzięłabyś w obroty?
– Sama nie wiem. Może takie lilipucie od kolibra? To musi być dopiero wyzwanie. A może od jakiegoś mało znanego ptaka. Zresztą mam już taką manię, że jak patrzę na jakiegoś ptaszka, to zastanawiam się, jakie ma jajka…

Gazeta Wyborcza

Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej