Wielka wojna – Tarnów w maju 1915 r.

 Zapraszamy po przeczytania relacji korespondenta wojennego Ferenca Molnára, który razem w wojskami austriackimi był w maju 1915 roku w Tarnowie. Relacja powstała po 6 maja 1915, kiedy po ostrzeliwaniu miasta wojska rosyjskie uciekły z Tarnowa.

 

 

 WSPOMNIENIA KORESPONDENTA WOJENNEGO

 

Dziwnie jest się brać do pisania w mieście, do którego prawa odmawiają nam w krajach neutralnych ambasadorowie rosyjscy w oficjalnych dementi. Pod oknami przeciąga nasz tabor z żołnierzami ubranymi w nowiuśkie letnie mundury. Ich fury, wiozące materiały do budowy mostu, ciągną woły. Obok jedzie na rowerach sznur niemieckich żołnierzy, miejscowe restauracje pełne są naszych oficerów, na ulicach nasi ludzie z pospolitego ruszenia z czerwonymi opaskami. Ulokowała się tutaj kwatera prasowa. A przede mną niemiecka gazeta, podaje oficjalny komunikat rosyjski, który zaprzecza, jakobyśmy tutaj byli. Słońce świeci cudownie. Tarnów jest szczęśliwy, na ulicach tyle ludzi, że ledwo można się poruszać. Flagi, automobile, żołnierze, wszędzie grupki ludzi, dyskutujących teraz już bez obaw. Na ulicach gwar radości, w tym promiennym dniu wiosennym panuje tu nastrój nieustannego Święta. Z każdą minutą docierają tu nowe wiadomości o ofensywie naszych oddziałów. Już są za Dębicą. Według innych informatorów dotarli nawet dalej. Człowiek łazi tu szczęśliwy jak wiosenny żuczek- Wchodzi do sklepów, kawiarń, restauracji, jakby obmacywał całe miasto, sprawdzając, czy rzeczywiście jest ono nasze. A tymczasem dla urozmaicenia w kawiarni Avenus omal nie zostałem aresztowany. Z umiarkowaną radością przyjąłem wiadomość o moim uderzającym podobieństwie do pana Amonowicza, szefa Ochrony. Mniejsza o to, najważniejsze, że to piękne, duże, bogate miasto, po półrocznym panowaniu rosyjskim znowu jest nasze.

Wcześnie rano wyruszamy pieszo ze stacji Bogumiłowice. Obecnie tylko dotąd dochodzi pociąg, ale pojutrze wjedzie już do Tarnowa pierwsza austriacka lokomotywa. Budynek stacji został przepołowiony przez granat w samym środku. Wśród sterty gruzów trzy czarne litery: „B”, „o”, „i”. Mnóstwo bydła rzeźnego pasie się między rowami strzeleckimi i porozrywanymi zasiekami. Oficerowie taborów witają nas promiennymi uśmiechami, w wielkim kotle przygotowują herbatę i kawę, za biwakiem istne góry chleba i worków z mąką. Wyruszamy piechotą do Tarnowa, idąc przez cały czas wzdłuż wąskotorowej linii kolejowej, która ciągnie się przez pola orne, wspina się na wzgórze, kryje się za brzegiem rzeki, prowadzi znów przez las, aż w końcu znów dochodzi do szosy. Duży most kolejowy nad Dunajcem jest wysadzony. Obok prowizoryczny most drewniany – przechodzimy. Pod nami dziko i wartko płynie ciemnozielona woda Dunajca. Konstrukcję żelaznego mostu pokrywają jak muchy żołnierze z kompanii budowy kolei. Odbudowują z drzewa środkową część mostu, która zwaliła się do Dunajca. Słychać potworne stukania, od których długi żelazny most aż drży. W powietrzu woń świeżych bali sosnowych. W gmatwaninie zwalonych części zwisają żołnierze, gromko śpiewają, wbijając do taktu słupy.

Na drewnianym moście usłyszałem węgierską mowę:
 – Banoczi – woła ktoś.
 – Tak, panie kapitanie.

Kierujący odbudową kapitan nazywa się József Tantóssy. Człowiek zatrzymuje się pośrodku drewnianego mostu i patrzy na obie strony wąskiej rzeki. Przeciwnicy, leżąc na dwu jej brzegach, byli tak blisko siebie, że cichą nocą mogli swobodnie rozmawiać. Nie musieli nawet krzyczeć. Po prawej stronie nasi, po lewej – Rosjanie. Rowy są za niską groblą, przed nimi zarośla. Kiedy człowiek stoi sobie na moście, nie widzi, co się dzieje w okopach. Wszystkie są ukryte za krzakami. Na tym odcinku nie było ostatnio walk. Jego los został przesądzony daleko stąd, na wzniesieniu nr 419. Kiedy je zdobyliśmy, Rosjanie pod osłoną ciemnej nocy niepostrzeżenie się stąd wycofali. O północy nasi żołnierze oddali strzał na drugą stronę, odpowiedzi nie było; wyruszył więc patrol, który znalazł opustoszałe rosyjskie okopy. Dwóch naszych oficerów, którzy tu pod ziemią spędzili całą zimę, nad ranem z niecierpliwością przelazło po balach wysadzonego mostu na drugi brzeg wartkiej rzeki. Jeden z nich z twarzą uniesioną ku niebu, z rękoma złożonymi na sercu opowiada tu, na moście, o tej niebezpiecznej przygodzie: – Kiedy po tej mroźnej, zastygłej, pełnej zmagań zimie, po tych gorzkich miesiącach ujrzałem na szczycie mostu, puste rosyjskie rowy, a za nimi zielone pola, które nareszcie odzyskaliśmy, zebrało mi się na płacz.

Idziemy z miejsca, gdzie stała czterdziestka dwójka, wycelowana na Tarnów. Tu, nad Dunajcem, żołnierze opowiadają o tym moździerzu jak o jakimś bóstwie. Działo to stało najpierw przy nasypie. Gdy je ustawiono, żołnierze z radości wleźli do lufy – widziałem zdjęcie, które utrwaliło tę scenę. Bóstwo pojawiło się w tej okolicy trzykrotnie, dwa razy przy nasypie i raz w lesie, gdzie wybudowano dlań specjalną linię kolejową. Kiedy którejś nocy oddano pierwsze strzały, oficerowie sfotografowali słup ognia, który wystrzelił z gardzieli armaty. To zdjęcie również przechowują tutejsi oficerowie kolei. Na fotografii można dokładnie zmierzyć wysokość ognia porównując ją z rozmiarami ludzi i drzew, stojących wokół działa. Z tego porównania wynika, że słup ognia wynosi czterdzieści metrów. Sfotografowano także pocisk, ustawiony w jednym szeregu z żołnierzami – jego wysokość odpowiada Średniemu wzrostowi żołnierza. Kiedy po raz pierwszy oddano strzał, wszyscy odeszli na przyzwoitą odległość. Lecz oficerowie z zaskoczeniem stwierdzili, że odgłos wydawany przez armatę nie jest dokuczliwy. Zasadniczo różni się od mocnego i nieznośnego grzmotu innych ciężkich dział – jest to bardzo głęboki, lecz głuchy dźwięk. Potem odważyli się zbliżyć do potwora lak, że w końcu stali w odległości ośmiu, dziewięciu metrów, gdy artylerzysta szarpnięciem długiej liny odpalił. Czieruziesika dwójka jeździ pociągiem, składającym się z dwunastu wagonów. Ogólny ciężar tego składu wynosi 235 ton. Sam dalekosiężny pocisk, gdy osiągnie szczyt lotu, leci w chmurach wyżej od wszystkich dotychczas znanych pocisków artyleryjskich. Ważące kilka tysięcy kilogramów pociski wystrzeliwano bardzo ostrożnie, chcąc oszczędzić Tarnów. Jeden pocisk jest w sianie zniszczyć pól ulicy. Celowanie jak to mogłem później stwierdzić, odbywało się niesłychanie dokładnie.

Daleko za Dunajcem, ukryty wśród zielonych drzew, stoi samotnie ogromny gmach seminarium duchownego – zajmuje taką przestrzeń, jak budynek Parlamentu w Budapeszcie. Dostał jeden pocisk, bo mieściły się w nim ważne rosyjskie magazyny. Jedna część budynku po prostu odpadła od drugiej i zawaliła się. Dostała również – z tego samego powodu – szkoła realna w dzielnicy willowej. Przez długi czas zajęcia w wyższych klasach nie będą się odbywały.

Nasi żołnierze najbardziej są dumni z dużej sterty cegieł, leżących obok kolei – w tym miejscu stał piętrowy dom, ale zainteresowała się nim czterdziestka dwójka. Ta kupa cegieł słynie z lego, że składa się zaledwie z kilkuset sztuk. Reszty nie widać. Powiadają, że bóstwo trafiło w sam środek i zanim chmura po wybuchu się rozpłynęła, dom po prostu znikł do dziś nie wiadomo, gdzie są meble i inne większe przedmioty, które się w nim znajdowały. Nie trudno wyobrazić sobie fizyczne skutki działania pocisków czterdziestki dwójki, padające na rosyjskie oddziały, Jeśli chodzi o skutki moralne, to jeńcy opowiadali pewnemu kapitanowi, że widzieli wiele wypadków szaleństwa. Ponadto wybuch wielu żołnierzy ogłuszył, lecz zdarzyła się, że i oślepił, dosłownie wybijając oboje oczu. Samo centrum Tarnowa czterdziestka dwójka oszczędziła, właściwie nie powodując żadnych poważniejszych strat. Zaszczyciła jeszcze jedną szkołę i zniszczyła kino.

Na zielonych polach drugi tuman kurzu, wychodzi spośród tarnowskich wież i zanika w bezkresie; jest to krakowski trakt, którym w czwartek rano nasze oddziały wkroczyły do Tarnowa. Teraz drogą tą ciągnie długi rząd pędzących w obu kierunkach ciężarówek. Jadą bez przerwy, więc podmuchy wiatru co jakiś czas tylko na chwilę rozpraszają grubą chmurę kurzu, a wtedy można dostrzec kilka czarnych punktów, mknących jeden za drugim. Minęła godzina, zanim przez Białą wdrapaliśmy się na tę szosę. Piękna tego szybkiego ruchu wojennego za frontem nie da się opisać. Na wozach i automobilach flagi, zielone gałęzie, niektóre przypominają uciekający kawałek lasu. Twarze są zakurzone, jakby nosiły ciemnoszare maski. Po krótkim czasie nasze też pokrywa delikatna, ciemna warstwa kurzu, co i raz musimy go Ścierać, bo przydaje twarzom trupiego odcienia. Człowiek z przerażeniem patrz)1 na swojego towarzysza i natychmiast zaczyna się myć. Wzdłuż tej zakurzonej, hałaśliwej drogi, aż do samego Tarnowa, a nawet w mieście, na całym bezkresnym trakcie obok słupów kilometrowych wystawione są krzesła zawalone chlebem, najbielszym, jaki można sobie wyobrazić. Żydzi dają po pięćdziesiąt groszy. Chleb – co dziesięć kroków, na każdej wystawie sklepowej w mieście, u rzeźnika, w sklepach tytoniowych, wszędzie. Przed wejściem do sklepu z galanterią krzesło, na nim góra białego chleba. Nawet teraz, wieczorem obserwuję tę wielką manifestację z białym chlebem i bułkami.

Odwrót Rosjan – według opowiadań kupców – odbywać się następująco: większość oddziałów już drugiego [maja – p. a.] otrzymała rozkaz wycofania się, i w tym właśnie dniu Rosjanie zaczęli się w wielkiej tajemnicy ulatniać z miasta i przez miasto. Odbywało się to bocznymi ulicami i w wielu kierunkach, żeby nie rzucało się w oczy ludności. Już poprzedniego dnia peryferie miasta dostały od nas kilka granatów. Drugiego, w niedzielę, byliśmy stosunkowo spokojni, lecz gdy odwrót Rosjan stał się widoczny, w poniedziałek ponownie zaczęto ich ostrzeliwać i to trwało aż do środy. Ludność była niespokojna, bo obawiała się, że wycofujący się Rosjanie spowodują straty w Tarnowie, gdzie dotychczas zachowywali się – jak na ich zwyczaje – stosunkowo przyzwoicie. Co prawda, gdy na początku roku za Dunajcem pojawiła się czterdziestka dwójka i przypomniała o swojej obecności kilkoma krótkimi salwami, wynieśli się z miasta, pozostawiając tam tylko niewielkie siły, które wraz z gubernatorem były często wymieniane, gdyż nie pozostawiano ich nigdy na dłużej niż cztery tygodnie. Dyskretne ucieczki w środę wieczór zmieniły się w otwarty odwrót, a nocą oddziały wycofujące się znad Dunajca gnały już przez miasto pędem. Rosjanie biegli ulicami Krakowską i Tuchowską, tłocząc się bezładnie, popędzani głośnymi okrzykami oficerów. Spieszyli się tak bardzo, że nie spowodowali szkód: wybili kamieniami kilka szyb, pobili kilku gapiów, a pod miastem podpalili kilka chałup. W sumie to było ich cale pożegnanie.

O świcie ze środy na czwartek, o trzeciej nad ranem ostatni Rosjanin opuścił Tarnów, a brzask znalazł miasto puste, pogrążone w śmiertelnej ciszy. Nikt nie miał odwagi wyjść z domu. Z daleka potężnie grzmiały armaty. Na ulicach leżało mnóstwo rzeczy porzuconych przez uciekających Rosjan. Zaś w pierwszych godzinach porannych Żydzi odważyli się wyjść na ulicę Krakowską, gdzie nagle pojawił się pierwszy austro-węgierski patrol konny. Jeźdźcy wołali do Żydów, że mają biec na złamanie karku do rzeki Biała, bo tam trzeba będzie zbudować most dla naszych wojsk ścigających Rosjan. Patrol wjechał do miasta, a na szosie Krakowskiej rozpoczął się bieg Żydów do rzeki. Całe ich setki biegły gęsiego z miasta na pomoc pionierom. Wszyscy, którzy nocą czuwali, wylegli z domów, i – jak powiadają – łańcuch biegnących ludzi był tak długi, że pierwsi dźwigali już bale nad Białą, gdy koniec jeszcze kłusował po tarnowskim bruku, W tym czasie całe miasto odżyło i na ulicy Lwowskiej mieszkańcy ustawili liczne bufety dla naszych żołnierzy. Pojawiły się flagi, kwiaty – cały Tarnów wyległ na ulice. Na ulicy Krakowskiej, przy kościele, tłum czekał na nasze oddziały, które szły znad Dunajca, gdzie przeszło pół roku gniły w ziemiankach. Teraz Żydzi biegli z powrotem, niosąc lemoniadę, wodę z sokiem malinowym, chleb, rosyjskie papierosy. Oddziały szły bez zatrzymania się, toteż tysiące obywateli biegło za nimi, niosąc swoje dary. A jaka wielka była radość, widać po tym, że jeszcze dziś, cztery dni po wkroczeniu naszych wojsk, miasto robi odświętne wrażenie.

Rosjanie sprzedawali miejscowym kupcom ogromne zapasy żywności. Rosyjscy hurtownicy dosłownie zalali Tarnów swoimi towarami. Teraz piszę przy rosyjskiej świecy, rosyjskim ołówkiem, w zeszycie ozdobionym rosyjskim napisem; cukier, herbata, kawa, mąka, wędliny, pasta do butów, tłuszcz roślinny – wszystko opisane cyrylicą, a rosyjskich papierosów jest tyle, że sprzedaje się je na ulicach z wielkich stert. Drobniejsze rabunki, gwałt, chłosta, kradzieże zdarzały się i tu podczas rosyjskiego panowania. Tego rodzaju historie są wszędzie podobne, nie będę więc nimi nudzić czytelników. I tu źle obchodzono się z ludnością żydowską, kazano jej budować drogi z dachówek, a jeśli ktoś nie przyniósł odpowiedniej ich ilości, to bito go nahajka do krwi.

 Ferenc Molnár

 

 

 Kim był Ferenc Molnár?

 

Urodził się 12 stycznia 1878 w Budapeszcie, zmarł 1 kwietnia 1952 w Nowym Jorku. Pisarz, dramaturg i dziennikarz węgierski. W czasie I wojny światowej korespondent wojenny. W Polsce (i w wielu innych krajach) znany jest głównie jako autor książki dla młodzieży Chłopcy z Placu Broni (np. ISBN 83-10-10835-4). Od 1925 roku, kiedy to wydany został pierwszy przekład (z przekładu niemieckiego) autorstwa Janiny Mortkowiczowej do roku 2004 (przekład Tadeusza Olszańskiego) ukazało się 23 wydania tej powieści. (www.wikipedia.pl) OFENSYWA TARNOWSKO-GORLICKA nazywana jest przez historyków Małym Verdun.
 
 

Walki trwały prawie pół roku ale decydujące starcie rozpoczął atak niemiecki 2 maja 1915. Wiosna 1915 roku miała decydujące znaczenie o przebiegu I Wojny Światowej. Monarchia austro – węgierska była w krytycznym położeniu, została zepchnięta przez ofensywę rosyjską na linię Karpat. Galicja była stracona. Dowództwo rosyjskie porzuciło zamiar ofensywy przez Kraków, głównym celem stało się sforsowanie bariery Karpat. Gdyby wojska carskie przedostały się przez wąwozy górskie na Równinę Węgierską, gdzie mogłyby zrobić pełny użytek ze swej przewagi liczebnej, los państwa Habsburgów byłby przesądzony.

 

 

Tekst i zdjęcia ze strony: www.tarnow.pl